Job i mistyczne Boże Narodzenie
Przemyśliwanie świąteczno-pandemiczne albo raczej pandemiczno-świąteczne księdza Łukasza Libowskiego.
Na malowidle Bonnata widzimy Joba ogołoconego już, obdartego – dosłownie – ze wszystkiego. Nagi, siedzi, jak wiemy z Biblii, na łajnie; Hi 2, 8: „[Hiob] wziął więc skorupę, by się nią drapać[,] siedząc na gnoju” – inne tłumaczenie, łagodniejsze, eufemistyczne, mówi: siedząc w popiele. Ma wychudłe i wyniszczone ciało: widać jego clavicula, widać wyraźnie, jak układają się mięśnie jego ramion, ma pofałdowaną, miejscami zaczerwienioną skórę, ma wzdęty brzuch, widzimy, jak biegną żyły na jego nadgarstkach, przedramionach, na jego łonie. To niezdrowe, mizerne ciało wraz z równie wybiedzoną, zmęczoną twarzą – z twarzą z zapadłymi policzkami, z zapalonymi oczyma, z twarzą obrośniętą zmierzwioną brodą – dojmuje na nie patrzącego, oglądającym wstrząsa. Do tego dochodzi jeszcze to ponure, posępne, kruczoczarne tło. Mówiąc krótko: Job Bonnata stanowi obraz nędzy i rozpaczy.
Zapatrzone są w wysoką, niebieską dal
Ale gdyby w tym miejscu analizy dzieła Bonnata się zatrzymać, byłoby to – jakże niebezpieczne i zgubne! – stanięcie w połowie drogi. Zarazem wszelako tenże Job Bonnatowy nie jest nędzą; a raczej – tak się wyraźmy – jest nędzą, ale nędzą otwartą na Boga, nędzą dyspozycyjną względem Boga i Jego wyroków czy postanowień. Jest Job Bonnatowy rozpaczą czekającą na Boga, rozpaczą, która ku górze, a więc ku Bogu, jedynej swojej nadziei i całej swojej nadziei, się zwraca, która ku Bogu się wychyla. Zobaczmy, Job nasz ręce swe trzyma szeroko rozpostarte, rozluźnione ma dłonie, głowę zaś wyciąga, zwracając ją ku niebu; przyjrzyjmy się jego oczom, które, odwrócone, zapatrzone są, hen, gdzieś w wysoką, niebieską dal. Nie wydaje się przeto, aby miał w sobie ów ręką Bonnata powołany do istnienia Job co innego niż chęć poddania, podporządkowania się wszystkiemu, niż pragnienie przyjęcia na się, na grzbiet swój wszystkiego. To ważne, zwróćmy, proszę, na to uwagę. Dlatego, że nędza sama z siebie, ze swego przyrodzenia nie musi być wcale, nie musi być koniecznie na Boga rozwartą.
Lecz idźmy jeszcze krok dalej. Otóż niewykluczone, iż malowidło Bonnata stawia przed nami paradoks: mianowicie człowieka, który ku określonej rzeczywistości dopiero się zwraca i który tę określoną rzeczywistość, którą zamierza się nasycić, który tę określoną rzeczywistość, która ma go uratować, wyzwolić, ocalić i zbawić, już posiada. Może Job pędzla Bonnatowego jest kimś, kto otwarty jest na Boga i kto zarazem napełniony jest już Bogiem. Bo czyż otwartość na Boga nie jest z obecnością Boga tożsama? Czyż temu, kto spragniony jest Boga, nie udziela Bóg już siebie, czyż pragnącemu Boga nie pozwala Bóg się już sobą cieszyć? Trudno przyjąć, iż odpowiedź na te pytania miałaby być negatywna. Toć spójrzmy: na obrazie, który kontemplujemy, snując wątek naszej bożonarodzeniowej refleksji, pada na Joba z góry i oświeca, iluminuje go wspaniałe światło – nie jestże onym światłem Bóg?
Chociażby się tylko otarli
Powiedziawszy, co powiedzieliśmy, wróćmy do postawionej kwestii: człowiek, który chce stać się miejscem narodzin Bożego Syna, który stać się pragnie Betlejem, musi być mężem takim jak Job, musi być Jobem w dwóch aspektach, w dwu wskazanych wymiarach, tragicznym – takimi przymiotnikami je opatrzmy – i teologicznym. Nędzą to właściwie człowiek jest. Problem w tym, żeby to sobie człowiek unaocznił, uprzytomnił, żeby do tej wielkiej i głębokiej – bo za taką ją, szczerze, mam – prawdy o sobie człowiek dojrzał i dorósł; uważam, iż w tym dojrzewaniu i dorastaniu pandemia nam dopomaga. I rzecz druga: w tym ubóstwie, w którym tkwi, z tego dna otchłani, na którym się znajduje, poruszyć się musi człowiek w stronę, w kierunku Boga, z tej mizerii, w której tonie, musi się człowiek wynurzyć, aby spoglądnąć ku niebiosom i zasiadającemu na nich Bogu. Takie albo tego rodzaju przesłanie płynie do mnie z płótna Bonnata, płótna, które bardzo mi się podoba, które do mnie przemawia i inspirująco, twórczo mnie niepokoi, płótna, które tak, jak to rozwlekle tu wykładam, na dziś dzień czytam – i tym przesłaniem niniejszym się dzielę.
Oto, co znaczy dla mnie przygotowanym być na Boże Narodzenie. Oto, co w przekonaniu moim znaczy Boże Narodzenie w sobie „sprawić”; czasownik „sprawić” ujmuję w cudzysłów, ponieważ nie chodzi o sprawstwo takie jak w wypadku każdym innym. Oto najświętsza chrześcijańska mistyka. Czytelnikom i sobie życzę, abyśmy o tę mistykę w najbliższych dniach chociażby się tylko otarli.
ks. Łukasz Libowski