Trafić na ludzi, którzy w środku tego całego bałaganu przeżywają swoje osobiste spotkanie z Chrystusem
- Kościół, którego doświadczam dzisiaj, to Kościół archidiecezji kolońskiej. Kościół, który liczebnie nie jest mały, ale się zmniejsza; który dla wielu jest raczej dużym pracodawcą, posiadaczem ziemskim, niezrozumiałą instytucją niż wspólnotą wierzących; w którym napięcia między róznymi grupami i wyobrażeniami o Kościele bywają większe niż różnice między katolikami a członkami innych wyznań, a nawet religii - pisze ks. Jan Schönthaler.
Przeżycie Kościoła jako grupy wierzących w dynamicznej relacji z Bogiem
To przede wszystkim Kościół powszechny, w więcej niż jednym sensie. Ochrzcił mnie jako dziecko pewien jezuita w jednej parafii, potem rodzice się przeprowadzili i komunię przyjąłem w kolejnej (do tej pory tam mieszkają i to jest „moja” rodzinna parafia), potem odbyłem tam kurs na ministranta i... długo nim nie byłem, bo nie odnalazłem się w tej grupie. W podstawówce śpiewałem razem z kolegami na rekolekcjach parafialnych przerobione (sparodiowane) wersje co poniektórych pieśni kościelnych. Bierzmowanie zastało mnie w katolickim gimnazjum księży filipinów, w którym gdybym został dłużej – to znaczy: gdybym kontynuował naukę w prowadzonym przez filipinów liceum – to może byłbym dzisiaj antykościelny (nie z powodu księży, bo ich wspominam jak najbardziej pozytywnie). W liceum (publicznym, imienia Chałubińskiego) chodziłem się modlić na długiej przerwie w ramach spotkań organizowanych przez katechetkę i brałem udział w konkursie biblijnym, a jednocześnie równo z kolegami z klasy obijałem się na lekcjach religii i zżymałem się na gościa, który miał nas uczyć WDŻWR (to znaczy: wychowanie do życia w rodzinie; co gorsza, w tym zżymaniu się było trochę racji, ponieważ to, czego nas tam uczyli, nie tylko nie pokrywało się specjalnie z teologią ciała, ale było raczej odpychającą wersją antykoncepcji po katolicku).
W tym zakresie powszechność polegała głównie jakby na tym, że w mniejszym lub większym stopniu Kościół jakoś dotyczył wszystkich. Co więcej, nadal dotyczy, również tych z moich znajomych czy kolegów, którzy doń nie chodzą, buntują się lub szukają życia po swojemu poza nim: ten Kościół w Polsce jakoś współokreślił i odcisnął na nich swój ślad. Dla mnie wiązał się z kolorową mieszanką elementów, które mnie poruszały (jak pierwsza komunia, pielgrzymka piesza do Częstochowy, Lednica, światowe dni młodzieży), które mnie śmieszyły (niektóre formy, nadęcia, „ton kaznodziejski”, zamachy na staropolszczyznę), które mi przeszkadzały (konkretni ludzie, wobec których miałem swoje osądy) i – wreszcie – które były mi obce (jak pewne formy religijności ludowej, np. litania do św. Rocha albo preferowane przez niektórych znajomych listy tego, co „zniewala”).
Ale doświadczenie Kościoła, które mnie ukształtowało, zawiera jeszcze inną stronę, która także mieści się pod pojęciem powszechności: możliwość szukania w Kościele tych form, które mi służą, mnie dotykają, mi pasują. I oczywiście to, co w tym sensie znalazłem: doświadczenie wspólnoty drogi neokatechumanalnej (tej, w której byli moi rodzice, i tej, do której ja sam zacząłem chodzić jako nastolatek), czyli przeżycie Kościoła jako grupy wierzących w dynamicznej relacji z Bogiem. To tu zacząłem sobie stawiać pytanie: czego Bóg chce odnośnie do mojego życia? W ramach pracy nad tym pytaniem (od światowych dni młodzieży w 2005 roku): stopniowo wróciłem do parafii – około matury chodziłem na mszę już mniej więcej codziennie; wstąpiłem do seminarium Redemptoris Mater, chociaż zrobiłem jeszcze rekrutację na studia na Uniwersytecie Warszawskim, i zadeklarowałem gotowość pójścia tam, gdzie mnie Pan Bóg pośle; wylądowałem w seminarium w Bonn w diecezji kolońskiej; po studiach cztery lata jeździłem po świecie w ramach praktyk misyjnych, poznając w różnych krajach powszechność Kościoła; wreszcie w ubiegłym roku dobrnąłem do święceń kapłańskich.
Żyję poniekąd pomiędzy
Kościół, którego doświadczam dzisiaj, to Kościół archidiecezji kolońskiej. Kościół, który liczebnie nie jest mały, ale się zmniejsza; który dla wielu jest raczej dużym pracodawcą, posiadaczem ziemskim, niezrozumiałą instytucją niż wspólnotą wierzących; w którym napięcia między róznymi grupami i wyobrażeniami o Kościele bywają większe niż różnice między katolikami a członkami innych wyznań, a nawet religii. To Kościół, który w okresie powojennym był podporą społeczeństwa, a później z jednej strony się zbiurokratyzował i sformalizował (jest taki paskudny w swej prawdziwości żart: jakie jest główne dzieło Caritasu w Niemczech? – że daje pracę pół miliona ludzi), a z drugiej strony od lat siedemdzisiątych spora grupa wiernych próbuje dopasować Kościół do postulatów rewolucji społecznej roku 1968.
W związku z powyższym żyję w Kościele, który daje sprzeczne sygnały – zależy na kogo się trafi i o jaki temat chodzi. Można się tu natknąć: na urzędniczą mentalność – pilnowanie szczegółów z pominięciem sensu całości; na starzejące się forpoczty rewolucji obyczajowej – ‘vide’: droga synodalna, ale również ludzie wieszający w zeszłym roku na kościołach tęczowe flagi w proteście przeciwko instrukcji z Watykanu stwierdzającej, że nie możemy błogosławić związków homoseksualnych; na takich, którzy myślą, że Kościół zaczął się na soborze watykańskim drugim, a nie zgadzają się z jego tekstami, i na takich, którzy są zdania, że Kościół na soborze się właściwie skończył i chcą równocześnie celebrować z mszału papieża, który ten sobór zwołał. A można trafić i do misji katolickich w językach narodowych, gdzie już jest normalniej; albo do różnych grup modlitewnych; albo po prostu trafić na ludzi, którzy w środku tego całego bałaganu przeżywają swoje osobiste spotkanie z Chrystusem – i to zmienia ich życie.
W tym niejednoznacznym Kościele ja również żyję poniekąd pomiędzy: pomiędzy parafią a moją wspólnotą; pomiędzy spełnianiem obowiązków a rzeczywiście służeniem ludziom ze względu na Boga; pomiędzy moim kombinowaniem a zdaniem się na Opatrzność. Zmagam się o głębszą modlitwę, celebruję sakramenty i dziwię się temu, jak bardzo to, z czym mam do czynienia, zwłaszcza w eucharystii, przerasta mój w tym udział.
Jedność, która łączy różnorodności
Jedenaście miesięcy po święceniach marzę o Kościele, w którym tak bardzo by mi i innym obok chodziło o Chrystusa, żebyśmy byli w stanie odróżnić pomiędzy tym, kiedy ktoś idzie do niego w innym stylu niż mój, a sytuacją, w której się od niego oddala. I jeszcze o tym, byśmy w nim znaleźli tę jedność, która łączy różnorodności.
ks. Jan Schönthaler
O autorze nieobiektywnie
Janka poznałem kilka lat temu na kursie łaciny żywej w Rzymie. Nie często się teraz spotykamy – odległość jest jednak pewnym problemem: ja przebywam jeszcze w Lublinie, tymczasem Janek jest księdzem diecezji Köln. Częściej rozmawiamy. I to wcale nie krótko, bo dobrze się nam ze sobą rozmawia – zarówno o sprawach osobistych, jak teologicznokościelnych i światopoglądowych czy filozoficznych. Jest Jan, jak to się mówi w naszym duszpasterskim żargonie, neonem. Zna kilka języków. Wieloma zagadnieniami się interesuje. Jest ciekawy ludzi i świata. I w ogóle lubi chyba ludzi i świat. Lubi żywioł, jaki stanowi życie, i ferwor, jaki z tym żywiołem jest związany, czym, muszę przyznać, bardzo mi imponuje.
ks. Łukasz Libowski
Ksiądz Schönthaler najwyraźniej zapomniał o największym problemie kolońskiej dziecezji: o kardynale Woelki i fali apostazji, którą wywołał swoją postawą.